Brazylia - Canoa Quebrada - raj przypadkowy :)

Pasja poznawcza zaprowadziła nas tym razem do małej, rybackiej miejscowości. Po dwóch tygodniach nieustającej podróży i pokonaniu ponad 6000 km po Brazylii ruszyliśmy na wypoczynek do Canoa Quebrada, położonej ok. 2,5 godziny jazdy z Fortalezy. Zanim jednak tam dotarliśmy, musieliśmy przebyć dość długą drogę z samego południa kraju, przesiąść się na lotnisku w Sao Paulo z kilkunastogodzinną przerwą i dotrzeć samolotem na północ. Ta droga uzmysłowiła nam, jak jest to ogromny kraj.
Z Fortalezy do Canoa Quebrada jechaliśmy trasowym autobusem. Lubimy podróżować lokalnymi środkami transportu, bo stanowi to doskonałe uzupełnienie poznania kraju. Podróż zamiast 2,5 godz. przeciągnęła się do 4. No cóż, tam staje się w różnych miejscach, a nie tylko na wyznaczonych przystankach, zabiera się podróżnych stojących przy drodze. Wszystko trwa dłużej niż można zaplanować, ale to w Brazylii normalne. Nawet w Rio de Janeiro autobus miejski nie raz zatrzymał nam się na machnięcie ręką. To zupełnie inne oblicze transportu , niż to do czego przyzwyczaiła nas Polska czy (oby to nie było nadużycie) europejska mentalność.
W końcu dotarliśmy, musieliśmy jeszcze przejść przez miasteczko do pensjonatu położonego tuż przy plaży. Zapytany o drogę pierwszy przechodzień, zamiast ją wskazać, doprowadził nas do celu. To normalne w Brazylii, tu tego typu uprzejmość i troskliwość zdarzały nam się nagminnie w różnych skupiskach ludzkich, oddzielonych od siebie nawet o tysiące kilometrów.


Choć miał to być „tylko” wypoczynek, to był w tym pobycie pierwiastek nowości, który nas intrygował. Okazało się, że zgodnie z tym co „podglądaliśmy” w internecie przyroda obdarzyła to miejsce wielkim urokiem, choć może to brzmi banalnie. Piękna plaża, ocean bogaty w to, co nasze podniebienie lubi najbardziej ;) i przyjaźni ludzie. Pogoda niezmienna, poza chmurami i zachodami słońca, które ciągle czarowały nas swoim urokiem. Najważniejsze jednak zalety tego miejsca to brak hoteli sieciowych i tłumów turystów ;)
 

Canoa Quebrada położona jest na wydmach, nad Oceanem Atlantyckim :)


To nieduża miejscowość rybacka, swego czasu ciesząca się zainteresowaniem brazylijskich hipisów. Coś z tej atmosfery pozostało do dziś.


Codziennie rano, przed śniadaniem, które w pensjonacie można było zjeść do 16 ;D udawaliśmy się na spacery, żeby zobaczyć efekty pracy rybaków. Chętnie pokazywali to co złowili, zazwyczaj jednak nie były to jakieś wielkie okazy.



;)


 Raz tylko byliśmy świadkami złowienia „grubej ryby” ...



Wywołało to wielkie emocje wśród mieszkańców, jedni zabierali łuski, z których można zrobić żyrandole, inni kupili części ryby, a sami autorzy sukcesu połowów byli  bardzo dumni :) 


Codzienne spacery po plaży wyznaczał w jakimś sensie rytm przypływów i odpływów. Przed południem woda cofała się, a plaża stawała się ruchliwą drogą m.in. dla buggy, które z wielkim natężeniem jeździły w weekendy, bo wtedy pojawiało się więcej przyjezdnych.


W środku dnia na plaży robiło się coraz bardziej pusto i można było rozkoszować się pogodną harmonią tego miejsca.


Podziwiać różnorodne wybrzeża, które miejscami przypominały skały Kapadocji.


Potem zmieniały się w czerwone, niby od żaru słońca skały.


Stawały się w końcu wielobarwne i "złagodzone" wydmami.


Czasem nawet piasek i woda zmieniały swój kolor na bardziej „krwisty”. To miejsce szczególnie upatrzyły sobie ślimaki z dużymi białymi muszlami, które opuszczone przez właścicieli chętnie tam zbierałam.


Poławiacz homarów przygotowywał pułapki na nowy wypływ.


Małe statki wyglądały bardzo charakterystycznie, często też widać było zgromadzone na pokładzie klatki, które później zanurzano w oceanie. 


Chętnie korzystaliśmy z wszelkich owoców tych połowów, wiedząc że już niedługo będziemy mogli tylko to wspominać.


Przygotowane w prosty sposób i jedzone nad brzegiem smakowały wybornie. Przyznam, że nigdy w życiu nie zjadłam takiej ilości homarców.
Wraz z przypływem pojawiały się na brzegu duże ilości różnych owadów, które zbyt ochoczo wylatywały nad ocean.


Codziennie je oglądaliśmy...


Ożywiały się też kraby, które wychodziły ze swoich kryjówek.


Wszystko wzbudzało  naszą ciekawość.


Kiedy zbliżało się późne popołudnie wracaliśmy z długich spacerów. Łódki o tej porze stały już bezużyteczne.


Na plażę przybywało amatorów różnych wrażeń.



Tu w przypadku połowów plastikowa butelka ze sznurkiem i haczykiem okazała się skuteczniejsza od wędki.


Ożywały też plażowe knajpki i życie towarzyskie.


Trudno nie zauważyć zamiłowania Brazylijczyków do stadnego stylu.


Tymczasem kończył się dzień.


Ci, którzy nie mieli wakacji, wracali z pracy.


Jednak w jakże malowniczych okolicznościach.


Przy plaży, poza osadą znalazło się miejsce „ostatecznej podróży”, z pięknym widokiem na ocean.


O tej porze Canoa Quebrada czarowała urokami ciepłych barw, nawet z tej perspektywy.



Kraby w refleksach świetlnych wyglądały bardziej czarująco.



Czerwony klif stawał się bardziej ceglasty.


Zatrzymywały się na nim zmęczone całym dniem owady.




Ocean stawał się pastelowy, a kąpiel bardziej nastrojowa.


Powoli zapadał zmierzch, ale to nie koniec atrakcji.






Ta pora należała do słońca, to ono było głównym aktorem zakończenia dnia.




Chętni na to przedstawienie zatrzymywali się na klifie. Wieczorem zmierzaliśmy na kolację, korzystając również z obwoźnych barów.


Wieczór był równie malowniczy.

Z przykrością opuściliśmy ten odkryty przypadkiem raj. Rytm życia bardzo nam tu odpowiadał. Niestety należało po tygodniu spakować się i ruszyć do Aracati. Stamtąd nocnym, sypialnym  autobusem do Recife i na lotnisko. Żegnaj Brazylio :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz