Islandia - wspomnienia z interioru.



Podróż na Islandię była jedną z tych wymarzonych. Nigdy wcześniej nie byłam tak daleko na północy i nie dotarłam do koła podbiegunowego. Na zdjęciach w internecie podziwiałam ogromne przestrzenie bez śladów ludzkiej egzystencji, o które u nas tak trudno. Po wylądowaniu ciągle byłam w Europie, a jednak miałam wrażenie że to nie tylko inny kontynent, ale wręcz inna planeta. Gdy myślę dziś o Islandii w pierwszej kolejności wraca do mnie ten jeden, szczególny dzień o którym chcę napisać.


Nigdy wcześniej nie traktowałam Ziemi jak żyjącego organizmu. Na Islandii odkrywałam to wielokrotnie. Podziwiałam potęgę przyrody i jej siłę, mając jednocześnie świadomość swojej kruchości i nicości w obliczu trwającego tu życia. Bardzo szybko dostrzegłam i nauczyłam się jak odczytywać różne świadectwa twórczej działalności planety. Wszystko na wyspie było jej dziełem. Im dłużej coś istniało tym więcej było obecnego na nim życia. Na porośnięcie tego prawie monochromatycznego krajobrazu mchami i porostami, jak na zdjęciu poniżej, nie starczy mojego życia.


Nocowaliśmy w Hrauneyjar i rano ruszyliśmy przed siebie, w kierunku lodowca Vatnajökull. Dzień był piękny, słoneczny. Nieco wiało.


Gdy wypożyczaliśmy samochód na lotnisku poinformowano nas o dodatkowym ubezpieczeniu na wypadek burzy piaskowej. Było to dość zaskakujące, gdyż do tej pory takie zjawisko kojarzyło mi się ze strefą zwrotnikową i pustyniami. Jednak szybko przekonałam się, że na Islandii też jest to możliwe. Na ogromnych przestrzeniach wiatr nabiera prędkości. Gdy brakuje roślinności zbiera pył i drobne kamienie. Uderza nimi o wszystko na co natrafi. Po tym dniu można było pisać po wszystkim, łącznie z naszymi ubraniami. Nauczyliśmy się również wchodzić i wychodzić z samochodu pojedynczo. Przy otwieraniu obu drzwi na raz traciliśmy kontrolę, powstawał ogromny przeciąg, który wymiatał co lżejszą zawartość samochodu i miotał drzwiami, przed zniszczeniem których ostrzegano nas w wypożyczalni. 


Przez cały dzień podróżowaliśmy po rejonie, w którym nie spotkaliśmy nikogo. Był to jedyny taki dzień podczas całej naszej podróży po i tak przecież najsłabiej zaludnionym kraju Europy. 



Wulkaniczna pokrywa przypominała miał węglowy. Jednak góry i tworzące się w obniżeniach zbiorniki wodne urozmaicały krajobraz. 

Każde miejsce zachwycało nas, a czasem wręcz trudno było nam uwierzyć w to, co widzimy.






Jedyne żyjące organizmy jakie napotkaliśmy w tym dniu to rośliny.




Latem na Islandii wszystko kwitnie spiesząc się by wykorzystać wszelkie atuty arktycznego lata - ciepło, słońce i owady, które zapylają rośliny. Od czasu do czasu widzieliśmy kępki kwitnących roślin, które z wyglądu wydawały się znajome. Jednak po sprawdzeniu okazało się, że ta powyżej na zdjęciu nie ma nawet polskiego odpowiednika - armeria maritima, inny rodzaj to karłowata lepnica nadmorska. 



Gdy dotarliśmy w pobliże lodowca nasza droga skończyła się. Ilość strumieni, które tworzył topiący się lód uniemożliwiały dalszą jazdę. Zostawiliśmy więc samochód i ruszyliśmy na spacer. 



Czerwona skała wyglądała jak niedawno wyrzucona z wnętrza Ziemi. 


Bliżej lodowca w zasięgu płynącej rozczłonkowanymi strumieniami wody pojawiały się mchy.


Woda zmieniała bieg, tworząc własne ślady niedawnej obecności. 



Przestrzeń bez zapachów, bez odgłosów, bez dźwięków poza świszczącym wiatrem...nawet bez konieczności prowadzenia rozmów dała nam wytchnienie, była jak katharsis oczyszczające umysł. Niezwykłe doświadczenie. 





Krajobrazy zostały nie tylko na fotografiach, ale wpisały się mocno w nasze wspomnienia, ciągle tęsknimy za tymi przestrzeniami...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz