Apple pie - amerykańska szarlotka i Święto Dziękczynienia
listopada 26, 2014
/
44
Dziś post wyjątkowy, bo na blogu mamy gościa :) Jest nam ogromnie miło, że Robert - Polak mieszkający na stałe w USA, pasjonat fotografii i dawnych dziejów Ameryki przygotował dla nas historię Święta Dziękczynienia. Bardzo nas cieszy ta współpraca, bo razem, choć wirtualnie, możemy uczcić na blogu to niezwykle ważne dla Amerykanów święto. Tym bardziej, że nasi czytelnicy (po mieszkających w Polsce) najliczniej zaglądają do nas właśnie z USA. Z tej okazji przygotowaliśmy najbardziej amerykański deser w wersji "akacjowej" - tym razem domowej i tradycyjnej. Mamy nadzieję, że przypadnie on do gustu nie tylko czytelnikom zza oceanu.
Robercie-Tobie, Twoim bliskim oraz wszystkim Czytelnikom Akacjowego Bloga z USA życzymy
HAPPY THANKSGIVING :)
Apple pie
na ciasto:
290g mąki krupczatki
35g drobnego cukru trzcinowego
szczypta soli
150g zimnego masła
60g zimnej wody
na wypełnienie:
1300g kwaśnych jabłek*
70g rodzynek
35g cukru trzcinowego
1 łyżeczka cynamonu
1/4 łyżeczki imbiru w proszku
1/4 łyżeczki tartej gałki muszkatołowej
1/2 łyżeczki tartej tonki **
3 łyżki burbonu ***
otarta skórka z połowy pomarańczy
otarta skórka z całej cytryny
otarta skórka z całej cytryny
1 łyżka masła
1 czubata łyżka mielonych migdałów
do dekoracji:
barwniki spożywcze (zielony i czerwony)
1 łyżeczka śmietanki
*użyłam jabłek ligol, bo to jedyna znana mi odmiana, która nie ciemnieje po obraniu skórki, ale może być każda inna nadająca się do pieczenia,
**można pominąć lub zastąpić wanilią,
***użyłam burbonu, bo to amerykańska whisky, ale można użyć każdego aromatycznego alkoholu, a w wersji dla dzieci soku pomarańczowego.
Rodzynki sparzyć wrzątkiem, odstawić żeby nieco napęczniały, a po jakimś czasie kilka razy wypłukać w wodzie i zalać je alkoholem lub sokiem pomarańczowym.
Suche składniki na ciasto wymieszać, wrzucić do melaksera, dodać pokrojone na drobne kawałki zimne masło i włączyć urządzenie tylko na tyle, żeby zrobiła się kruszonka. Następnie dodać wodę, zmiksować krótko. Wyjąć ciasto, połączyć w kulę i schłodzić w lodówce około godzinę.
Możecie oczywiście zagnieść ciasto ręcznie, należy pamiętać, żeby robić to jak najkrócej, bo przy długim wyrabianiu ciasto po upieczeniu będzie twarde.
Jabłka umyć, obrać, pokroić na części i wyciąć gniazda nasienne (moje jabłka były bardzo duże, dlatego pokroiłam je na ósemki, następnie każdą część kroiłam na plastry). Przyprawy wymieszać w oddzielnym naczyniu, dodać do jabłek, wymieszać.
Na dużej patelni roztopić masło i na rozgrzany tłuszcz wrzucić jabłka, ustawić średni ogień, przykryć i co jakiś czas mieszać owoce, żeby równomiernie się poddusiły. Po 10 min. wylać wszystko na durszlak lub duże sito nad naczyniem, do którego ścieknie sok (nie potrzebujemy go do ciasta, ale warto go wypić bo jest bardzo smaczny). Jabłka nie powinny się rozpadać. Moje ligole pod wpływem smażenia "zwiędły" i oddały sok, ale nic poza tym się z nimi nie działo. Jeśli użyjecie innej odmiany, to obserwujcie, co dzieje się z owocami i w zależności od tego ustalcie czas smażenia.
Gdy jabłka obciekną i ostygną, należy do nich dodać odcedzone rodzynki i skórkę z pomarańczy, wszystko razem wymieszać.
Krótko je zagnieść, bo po wyjęciu z lodówki będzie twarde. Gdy wyczujecie pod rękami, że robi się elastyczne to znaczy, że można je wałkować. Podsypać mąką i rozwałkować dość cienko. Wyłożyć talerz ceramiczny, który nie wymaga żadnego przygotowania. Ciasto powinno być większe od talerza, bo gdy położymy wierzchnią warstwę to będziemy musieli je razem skleić.
Na spód ciasta wysypać zmielone migdały i równomiernie rozłożyć masę na cieście. To stara sztuczka ;) która zapobiegnie rozmiękczeniu ciasta, gdyby wypłynął z jabłek jeszcze jakiś sok podczas pieczenia.
Włożyć chłodne i przygotowane jabłka na talerz. Wypukłą częścią łyżki jabłka wygładzić, żeby na wierzchu powierzchnia była jak najbardziej równa.
Wierzchnią część ciasta rozwałkować i wyciąć na niej nożem sylwetkę drzewa. Potem delikatnie posypać z wierzchu mąką i nawinąć delikatnie na wałek, przenieść na jabłka i odpowiednio ułożyć. Oba kawałki ciasta przyciąć dookoła poza obrębem talerza, ścisnąć brzegi i ozdobić wg fantazji.
Z okrawków ciasta zrobić dekorację. Połączyć ciasto z barwnikami, wyciąć z niego listki i jabłka. Posmarować je od spodu odrobiną śmietanki i przykleić do drzewa. Czubkiem noża zrobić na liściach unerwienie.
Piec w nagrzanym piekarniku, w 200 stopniach C przez 55 minut.
Jeść po zupełnym ostudzeniu. Nam było oczywiście trudno i jedliśmy już letnie, ale zupełnie zimne jest najlepsze, daje się ukroić i wyjąć z talerza bez żadnego uszczerbku. Do następnego dnia ciasto przetrwało tylko dlatego, że nie było nas w domu ;) Jest tak samo dobre, nie przesiąka, spód jest suchy, ciasto kruche od spodu i z wierzchu.
***
"Święto Dziękczynienia (Thanksgiving Day) obchodzone jest w Stanach Zjednoczonych w każdy 4-ty czwartek listopada. Miliony Amerykanów właśnie w ten wyjątkowy dzień przybywają z różnych zakątków kraju, aby zasiąść przy wspólnym rodzinnym obiedzie. To najważniejsza data w ich świątecznym kalendarzu. Wielu z nich wykorzystuje ten okres jako krótkie, kilkudniowe wakacje, a familijny długi weekend to czas na upojne „obżarstwo” bez granic. Nie ma obyczaju obdarowywania się w tym czasie, tak po prostu najważniejsze jest spotkanie swoich najbliższych, chociaż raz w pracowitym roku.
Wokół tego sympatycznego poniekąd święta narosło wiele stereotypów, opartych często bardzo luźno na historycznych faktach. Legend oraz współczesnych prób dopasowania prawdziwych zdarzeń z przeszłości, by wyjaśnić podwaliny tych obchodów, jest bardzo wiele i tak naprawdę w każdej z tych relacji tkwi ziarno prawdy.
Wokół tego sympatycznego poniekąd święta narosło wiele stereotypów, opartych często bardzo luźno na historycznych faktach. Legend oraz współczesnych prób dopasowania prawdziwych zdarzeń z przeszłości, by wyjaśnić podwaliny tych obchodów, jest bardzo wiele i tak naprawdę w każdej z tych relacji tkwi ziarno prawdy.
Najbardziej popularna i znana jest historia pielgrzymów, którzy przypłynęli na statku „Mayflower” do miejsca zwanego dziś Plymouth Rock 16 grudnia 1620 roku. Historia rozpoczyna się w niewielkiej miejscowości Srobby w środkowej Anglii, mniej więcej trzynaście lat wcześniej, czyli ok. 1607r. Spotyka się tam potajemnie kilkudziesięcioosobowa grupa przeciwników anglikanizmu. Przemawiający do nich płomiennymi słowy John Robinson krytykuje bogactwa i nadmierną władzę kościelnych zwierzchników, co na rozkochanym w purytańskiej teologii Wiliamie Bradforcie robi wrażenie przeogromne. Nieco innego zdania były państwowe władze, które tego rodzaju secesję uznały jako de facto zakwestionowanie władzy królewskiej. Na skutek prześladowań, grupa pod przywództwem właśnie Wiliama Bradforta uciekła do zachodniej Holandii i zamieszkała w obszarze Leiden. Tam poglądy głoszące pochwałę ciężkiej pracy i unikanie ziemskich uciech nie zostały przyjęte zbyt entuzjastycznie. Na obcej ziemi czuli się nieswojo, zepchnięci na społeczny margines z nadzieją odczytali dokument kapitana Johna Smitha opisujący nowy, nieznany świat za horyzontem „Opis wybrzeży Nowej Anglii”.
Nie wszyscy byli zachwyceni tym planem, część uznawała go za zbyt radykalny. Przerażenie siały opisy barbarzyńskich dzikusów praktykujących kanibalizm czy portowe opowieści o psiogłowcach. Wyprawę za ocean uznano za skrajnie niebezpieczną lecz …konieczną z braku opcji.
W roku 1620 wspólnota purytańskich radykałów powiększyła się o innowierców z Anglii. Dzięki przyznanemu patentowi przez Kampanie Wirginijską na osiedlenie się w okolicach ujścia rzeki Hudson współwyznawcy zorganizowali wyprawę za ocean. I tak na niewielkim statku „Speedwall” grupa z Holandii dotarła do portu w Southampton. Tam czekała na nich druga ekipa innowierców na handlowym statku „Mayflower”, który dotychczas przewoził beczki z winem pomiędzy Anglią a Francją. Początek sierpnia był dobrym okresem na zamorską ekspedycję, jednak na skutek beznadziejnego stanu technicznego „Speedwall” zawracano i to dwukrotnie na Stary Ląd. Ostatecznie jednostka ta pozostała w Anglii. I tak 6 września na przeładowanym bezlitośnie „Mayflower” ze 102 przyszłymi osadnikami wyruszył z portu Plymouth. Koszmarna dwumiesięczna podróż w niewielkich, bo sięgających ledwie 5 stóp (ok 150cm) pomieszczeniach na przewóz beczek, której szczegółów przy obfitym, eleganckim stole lepiej nie omawiać, w pierwszym etapie kończy się na półwyspie Cope Cod. Jednak właściwy cel wyprawy znajdował się o 220 mil bardziej na południe, część uczestników zdecydowała się na pozostanie. Jedność grupy została poważnie zagrożona. Wskutek tego incydentu powstał niezwykle interesujący dokument. Osobnicy męscy w liczbie 41 podpisali umowę zawartą dnia 11 listopada 1620 roku o prowadzeniu przyszłego życia na bazie religii, uczciwego dzielenia się niezależnie od wkładanego trudu, założeniu braku prywatnej własności…
Zapis ”Mayflower compact” ustanowił obywatelskie ciało polityczne oraz zasadę równości wobec prawa. Przez kolejny miesiąc podróżnicy wspólnie eksplorowali okolice, znajdując ślady tubylców, którzy nie byli specjalnie skorzy do jakichkolwiek spotkań. Zdobyto liczne zapasy ziaren kukurydzy, jednak wskutek kolejnych utarczek okolice dzisiejszego Provincetown uznano za zbyt niebezpieczne do osiedlenia.
16 grudnia statek „Mayflower” po drobnych remontach wyruszył dalej i tak po pięciu dniach żeglugi, po niebezpiecznie płytkich wodach i przy kiepskiej pogodzie zdecydowano się ostatecznie na przybicie do brzegu. Miejsce lądowania pielgrzymów nazwano Plymouth Rock. Trzy dni trwały poszukiwania dogodnego miejsca na zbudowanie osady i łutem szczęścia napotkano na opuszczoną indiańską wioskę .
Sprowadzone z okrętu działa, niezłe położenie obronne wysoko pomiędzy wzgórzami oraz możliwość uprawy zbóż wkrótce zaowocowały niewielką warownią z kilkunastoma skromnymi chatkami plecionymi z wikliny i wypełnionymi gliną. I tak powstało New Plymouth.
Pierwsza zima była wyjątkowo trudna. Osiedleńców dręczył permanentny głód. Szkorbut oraz przywleczone jeszcze z Europy choroby zebrały okrutnie żniwo. Ze 102 imigrantów, aż 45 zostało pochowanych na pobliskim wzgórzu Cole’s Hill. Tylko niewielka grupa ludzi w ogóle była zdolna do planowanej budowy domów, ukończono 7 z planowanych 19-tu. W połowie lutego osadę ogarnął paniczny strach po pierwszych przypadkowych spotkaniach z tubylcami. Wprowadzono nocne warty, a przywleczone ze statku działa przygotowano do działania z końcem miesiąca.
16-tego marca 1621 roku doszło do niezwykłego spotkania. Miejscowy Indianin o imieniu Samoset wszedł śmiało do osady i powitał przybyszów „Welcome Englishman”. Podręczny zestaw słówek zapewne mógł poznać ze spotkań z angielskimi rybakami z innej osady. Zdumieni mieszkańcy dowiedzieli się wkrótce o istnieniu wodza Wampanoag nazywanego Massasoit oraz malowniczej postaci niejakiego Squanto, znającego doskonale nie tylko język ale i angielskie obyczaje. Otrzymali też informacje, że żyjący tu niegdyś Patuxet (należący do grupy plemienia Wampanoag) wymarli na czarną ospę.
Massasoit miał złe wspomnienia z pierwszych spotkań z zamorskimi marynarzami. Kilku jego ludzi zostało bez wyraźnego powodu zabitych przez rybaków i traperów. Wiedział też, że pielgrzymi są w posiadaniu skradzionych poniekąd ziaren kukurydzy z Provincetown. Squanto z kolei był porwany przez angielskiego podróżnika Thomasa Hunt i spędził w Europie blisko 5 lat. Początkowo jako niewolnik pracował dla hiszpańskich mnichów, potem pojawił się w Anglii i tam został mianowany na przewodnika i tłumacza przez kapitana Roberta Gorgesa. Na statku w czasie rejsu na Nowy Kontynent indiańska grupa pod jego przywództwem wybiła załogę i przejęła dowodzenie. I tak udało mu się trafić do rodzinnej wioski. Jednak Squanto, który pochodził ze szczepu Patuxet, nie zastał tam już nikogo ze swoich pobratymców. Obu jednak grupa osadników zaintrygowała.
W niespełna tydzień później do osady New Plymouth zawitała oficjalna indiańska delegacja. Wódz Massasoit przybył w otoczeniu ok. 80 wojowników, w tym jako tłumacz przybył Squanto. Zawarto formalny układ pokojowy, który pozwolił zamieszkać przybyszom na terenie opuszczonych wiosek oraz korzystać ze wzajemnej pomocy. Wynegocjowana ugoda była zapewne pokierowana ewentualnym wykorzystaniem broni palnej jak i dział w wojnie z Naragansetami. Nie na rękę była też dłuższa wojna z nieźle ufortyfikowaną twierdzą. Największe tak naprawdę wymierne korzyści mieli przybysze z Europy.
Na początku kwietnia 1621r statek Mayflower z balastem zebranych na wybrzeżu kamieni odpłynął bezpowrotnie do Europy. Squanto pomagał osadnikom przygotować się i przetrwać kolejną zimę. Późną jesienią w okresie święta plonów zaproszono do osady na wspólną biesiadę przedstawicieli Wampanoag. Spotkanie trwało trzy dni, w czasie którego wspólnie nie tylko biesiadowano ale i polowano czy urządzano zawody.
Tamtejszy piknik w niewielkim stopniu przypominał dzisiejsze menu. Na wielkie jedzenie Wampanoag dostarczyli 5 jeleni. Upolowano nieco ptactwa, tak więc na stół trafiły gęsi i kaczki. Było też nieco warzyw i owoców jak żurawina, cebula, kapusta, marchew, szpinak oraz proste potrawy z kukurydzy. Z owoców morza nie zabrakło homarów, ostryg, małży czy okoni.
Dyskusyjne jest czy dziki indyk w ogóle trafił do bogatego menu, a już z pewnością nie był jego głównym kulinarnym bohaterem. Mowy nie ma o potrawach z ziemniaków czy dyni, czy sosie żurawinowym (jedzono wyłącznie owoce).
Tamtejszy piknik w niewielkim stopniu przypominał dzisiejsze menu. Na wielkie jedzenie Wampanoag dostarczyli 5 jeleni. Upolowano nieco ptactwa, tak więc na stół trafiły gęsi i kaczki. Było też nieco warzyw i owoców jak żurawina, cebula, kapusta, marchew, szpinak oraz proste potrawy z kukurydzy. Z owoców morza nie zabrakło homarów, ostryg, małży czy okoni.
Dyskusyjne jest czy dziki indyk w ogóle trafił do bogatego menu, a już z pewnością nie był jego głównym kulinarnym bohaterem. Mowy nie ma o potrawach z ziemniaków czy dyni, czy sosie żurawinowym (jedzono wyłącznie owoce).
Chociaż święta plonów obchodzono już od wielu lat w innych osadach, to jednak to spotkanie uznano za pierwszy „Dzień Dziękczynienia” w Stanach Zjednoczonych. Sami koloniści nie traktowali tego spotkania jako rodzaju przyszłej tradycji.
W roku 1789r George Washington proklamował Thaksgiving Day świętem narodowym i jako początkową przyjął datę 26 listopada tegoż roku. Tradycja ta nie przyjęła się jednak specjalnie w rozumieniu ogólnonarodowym. Dopiero w roku 1827 amerykańska pisarka Sarah Josepha Hale, znana z popularnej rymowanki „Mary Had a Little Lamb", zainspirowana pamiętnikami pielgrzymów z przeszłości ("Old Comers") rozpoczęła blisko 30 -letnią kampanię na rzecz ustanowienia "Dnia Dziękczynienia" świętem państwowym. W tym czasie opublikowała niezliczoną liczbę przepisów na rodzinny obiad, w tym przepis na upieczenie indyka, ciasto z dyni czy farsz z białego chleba, masła, cebuli, jajek i selera.
W roku 1863 prezydent Abraham Lincoln, w kilka miesięcy po krwawej bitwie pod Gettysburgiem, proklamował ostatni czwartek listopada jako tradycyjny „Thanksgiving Day”. Do dziś historycy spierają się, co tak naprawdę nakłoniło ówczesnego prezydenta do tego oficjalnego zapisu.
Na krótko, od roku 1939 prezydent Franklin D. Roosevelt przeniósł datę obchodów na tydzień wcześniej. Jako powód uznał, że ludziom potrzeba nieco więcej czasu na uzbieranie pieniędzy, na grudniowe święta. Żartobliwie nazwano to "Franksgiving Day”. Na skutek protestów w roku 1941 dekretem ustanowiono ostatecznie to święto na czwarty czwartek listopada.
Nawiasem mówiąc zupełnie nowy obyczaj przyjęto dodatkowo od roku 1989. George H.W. Bush wprowadził tzw. „First Official Pardon”, na mocy którego prezydent USA daruje w tym dniu życie jednemu indykowi, wysyłając go na dożywotnią państwową „emeryturę”.
I to tak w telegraficznym skrócie, jedna z wielu opowieści wokół tego wspaniałego rodzinnego święta."
I to tak w telegraficznym skrócie, jedna z wielu opowieści wokół tego wspaniałego rodzinnego święta."
Piękna ta szarlotka, jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuńDziękujemy :)
UsuńWspaniały deser-)
OdpowiedzUsuńPrzepis wykorzystam.
Miło gościć Roberta,którego pozdrawiam-)
Bardzo ciekawe zdjęcia i opowieść o tym niezwykłym święcie.
Pozdrowienia zostawiam-)))
I.
Dziękujemy Irenko-pozdrawiamy serdecznie :)
Usuńnigdy nie piekłam takiego ciasta a chyba powinnam :)
OdpowiedzUsuńDokładnie przeczytałam sobie historię Dnia Dziękczynienia, okraszoną fajnymi zdjęciami .
Chyba tylko jest maleńka pomyłka, bo na początku napisano, że święto obchodzone jest w każdy czwartek listopada ;)
Krysiu-oczywiście, że powinnaś upiec :) Na początku napisano" w każdy czwarty czwartek " -wszystko jest tak jak być powinno :) pozdrawiamy
Usuńno tak, i wszystko jasne :) Ja czytam zawsze bardzo szybko i dlatego i czwarty i czwartek potraktowałam jako jedno słowo. Przepraszam za zamieszanie.
UsuńMuszę teraz upolować ligole :)
Krysiu-nie muszą być ligole, mogą być każde dobre pieczenia :)
UsuńTe ciasto to takie och i ach , albo i jeszcze wow . Świetne
OdpowiedzUsuńA opowieść to sobie przeczytam wieczorem , bo zaczęłam i za fajna teraz tak łapu capu czytać , trzeba się delektować
:) Dzięki Margot :) tak...opowieść dobrze się czyta i warto poświęcić jej trochę czasu, polecamy :)
UsuńMalgosiu, co za mistrzowskie ozdobienie szarlotki! Nigdy jeszcze nie widzialam czegos tak dekoracyjnego... Cudna jablon :)
OdpowiedzUsuńI historia bardzo ciekawa, czyta sie wspaniale (dodatkowe podziekowania wiec dla Roberta :))
Pozdrawiam serdecznie!
Beo-to nie jest niestety mój pomysł :) Kiedyś znalazłam zdjęcie, chyba na food network i to mnie zainspirowało :) Jednak oprócz pomysłu na jabłoń cała reszta to już moja receptura :) Mam nadzieję , że Robertowi będzie miło, gdy przeczyta/przeczytał Twój komentarz. Pozdrawiamy
UsuńObiecałam sobie w tym roku 'pogodzić się' z szarlotką.
OdpowiedzUsuńCzas płynie nieubłaganie, a ja nawet jednego kroku w stronę tej przyjaźni nie wykonałam.
Gdybym miała przed sobą tak pięknie udekorowany egzemplarz, z pewnością poszłoby mi znacznie łatwiej.:)
Zajrzałam na stronę Roberta. Niezwykłe zdjęcia!:)
Pozdrowienia!
Nam też się podobają zdjęcia Roberta :) Nie bez powodu są w oficjalnym albumie National Geographic wydanym w tym roku z najlepszymi fotografiami ze świata :) , ale z pewnością skromność nie pozwala mu o tym napisać.
UsuńMagdo-cieszę się, że mój skromny pie przypadł Ci do gustu. Może zainspiruje Cię do zrobienia szarlotki :) trzymam kciuki
Cudowny placek (że o dekoracji nie wspomnę) i ciekawa historia, miło do Was zaglądać :)
OdpowiedzUsuńKasiu- miło nam również :) pozdrawiamy serdecznie
UsuńMałgosiu i Piotrze bardzo dziękuję za gościnę i życzenia. Przepis na szarlotkę, zwłaszcza w jej ostatecznym kształcie przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, super, jesteście mistrzami ! "Anonimowe" Irence za pozdrowienia i wzajemnie nie mniej serdecznie pozdrawiam. Cieszę się, że historia i i same foty też się podobają. Trzymajcie się ciepło.Robert
OdpowiedzUsuńRobercie-dziękujemy :) Mamy nadzieję ,że zagościsz jeszcze u nas kiedyś :) Pozdrawiamy serdecznie i życzymy udanego świętowania :)
UsuńHistoria o Swiecie Dziekczynienia bardzo interesujaca, Wasz gosc niezwykle barwna postac
OdpowiedzUsuńa an apple pie ujawnil Wasze z dolnosci nie tylko kulinarne ale i plastyczne:)
Bardzo ciekawy post:)
Pozdrowienia
Grazyna
Dziękujemy Grażynko :) Z Robertem macie nieco wspólnego- robiliście zdjęcia w tych samych miejscach :) Pozdrawiamy serdecznie
UsuńTak Malgosiu,. I nawet kiedys publikowalismy w tym samym miejscu ;)
UsuńJego zdjecia sa profesjonalne. zawsze je podziwialam:)
Tak :) myślę jednak, że się "minęliście" :) Co do profesjonalizmu-w pełni się zgadzam :) Twoim też nic nie brakuje, pozdrowienia i czekam na wieści od Ciebie :)
UsuńPrzepis na ciasto przekazałem w odpowiednie ręce.
OdpowiedzUsuńHistoria Święta Dziękczynienia pisana ręką Roberta świetna jak wiele innych jego opowieści.
Pozdrowienia
Jarek
Dziękujemy Jarku za wizytę na Akacjowym blogu, pozdrawiamy serdecznie :)
UsuńŚliczna szarlotka!
OdpowiedzUsuńJabłoń wykonana artystyczną dłonią.
Po prostu pysznie.
Dzięki Amber :) pozdrawiamy :)
UsuńPięknie udekorowane ciasto, jestem pod wrażeniem!
OdpowiedzUsuńZ zaciekawieniem przeczytałam także na temat Thanksgiving, ciekawy wpis :)
Miło nam Zuziu :) pozdrawiamy serdecznie :)
UsuńBardzo ciekawy wpis :) Lubię poznawać takie historie, szczególnie interesująco opisane :)
OdpowiedzUsuńMniam, taki apple pie musi smakować bosko :)
Dziękujemy Gin za Twoje odwiedziny.Cieszymy się, że historia podobała Ci się, a do upieczenia pie bardzo zachęcamy :)
UsuńApple pie wygląda obiecująco, natomiast z wielką ciekawością przeczytałam o Święcie Dziękczynnienia, ponieważ wiele o nim słyszałam ale historii nie znałam. Dziękuję panu Robertowi za jej opowiedzenie, choć nieco spóźnione jednak przekazuje serdeczne życzenia wszystkim odwiedzającym blog Małgosi i Piotra, Powodzenia!
OdpowiedzUsuńDziękujemy Jadwigo :) Cieszą nas Twoje odwiedziny, pozdrawiamy :)
UsuńCiasto piękne i smakowite! Jestem nim oczarowana! Zajrzałam też do Roberta, ależ u niego pięknie, mogłabym siedzieć godzinami i oglądać zdjęcia :) Pozdrawiam ciepło!
OdpowiedzUsuńDziękujemy Łucjo, również pozdrawiamy Cię serdecznie :)
UsuńNajlpesze na placku jest wycięte drzewko :) Genialne po prostu :P
OdpowiedzUsuńDziękuję Jacku- pozdrawiam M.
UsuńTak, drzewko jest naprawdę uroczę :P Żal byłoby mi ukroić pierwszy kawałek :)
OdpowiedzUsuńNiech nie będzie żal...:) Podobno je się oczami, dlatego jedzenie powinno działać na nasze zmysły
UsuńPrzepiękne ciasto, artystyczne drzewo, historia bardzo ciekawa. Zaczytałam się... Lubię wszystkie szarlotki, a apple pie prezentuje się wyjątkowo. pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńElu-miło mi. Cieszę się , że historia napisana przez Roberta zainteresowała Cię, pozdrawiamy
UsuńJaka wspaniała szarlotka! A jak ozdobiona! Gdyby nie to, że zbliżają się święta (a wtedy z żoną ograniczamy słodkości i fast-foody na rzecz późniejszych przyjemności) pewnie w sobotę zagościłaby na moim stole. :) Ale nic straconego, myślę, że Sylwester w gronie znajomych będzie świetną okazją do kulinarnego popisu :)
OdpowiedzUsuńDziękuję Kamilu-polecam ten wypiek i trzymam kciuki za kulinarny popis :)
UsuńDziękuję za inspirację, bardzo przyjemny i wartościowy artykuł. Moim mażeniem jest podróż po stanach, więc poznanie kulinarnych tradycji jest sprawia mi dużo przyjemności :)
OdpowiedzUsuńWspaniały i bardzo interesujący blog. Mam wrażenie amerykańska kuchnia nie jest do końca doceniana. Kojarzy się najczęściej z fast foodami i gotowymi daniami. Jednak jak się jej tak bliżej przyjrzeć można znaleźć prawdziwe kulinarne perełki. Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuń