Pulau Pangkor - wspomnienia z malezyjskiej wyspy.

Minęła połowa naszej wyprawy do Malezji. To kraj, po którym podróżuje się łatwo, przyjemnie i tanio, jak po większości krajów Azji Południowo-Wschodniej. 

Jednak "koczowanie" na lotnisku, długi lot, ciągłe przemieszczanie się autobusami, nerwowe negocjacje z taksówkarzami, wreszcie walka z plecakiem w upale przy gigantycznej wilgotności sprawia, że po prawie dwóch tygodniach podróży historyczno-kulturalny cel schodzi na dalszy plan. Musimy zrobić sobie wolne od wakacji. Zignorować na chwilę potrzeby duchowe, motywując do dalszych wyrzeczeń zmęczone kilometrami pieszej wędrówki ciało.

Taksówka - autobus - własne nogi - prom - kolejny autobus ... oto logistyczny przepis na znalezienie się w raju. No bo jak nie wpaść w euforię, kiedy witają nas takie oto widoki...





Wyspa Pangkor znajduje się w centralnej części Malezji na jej zachodnim wybrzeżu. Położona na Morzu Andamańskim ma zaledwie dziesięć kilometrów długości i ze trzy-cztery szerokości. Nie dawniej jak w szesnastym i siedemnastym wieku była kryjówką piratów. Dziś jest cichym, spokojnym miejscem, które w weekendy odwiedza lokalna ludność spragniona relaksu na tropikalnych plażach. W dni powszednie panuje tu spokój i cisza. Pulau Pangkor oparła się komercyjnej turystyce, a jej społeczność wciąż żyje według tradycyjnych reguł, czerpiąc życie z okolicznych wód.

Nawet na plaży, która jest pusta i "tylko nasza", nie ma kompromisów dla tradycji. Wiadomo Malezja to islam.


Nasz trzydniowy urlop od urlopu, poskutkował całym dniem lenistwa, naprzemiennym taplaniem się w basenie w towarzystwie kwiatów


i w morzu, z obowiązkowym dreptaniem po plaży


w towarzystwie zwierząt.


Po południu naruszyliśmy butelkę ginu, którą wraz z tonikiem przeszmuglowaliśmy na wyspę, a wieczór spędziliśmy w restauracji Daddy's Cafe, odległej na tym pustkowiu o niecałą godzinę spaceru. No bo jak to. Jeść w hotelu? Nigdy w życiu.


Daddy's Cafe zafundowało nam kulinarną ekstrawagancję w postaci świeżych krewetek, krabów i barakudy. Produktów tak pysznych, że dzień później ponownie maszerowaliśmy, by dotrzeć do kulinarnego raju. A kolejnego dnia, mając do dyspozycji skuter, tym bardziej nie omieszkaliśmy go odwiedzić.
Po dniu lenistwa wróciliśmy do naszych zwykłych rytuałów. Nie jesteśmy w stanie wylegiwać się na plaży dłużej niż dobę. Trekking w dżungli porastającej północny skraj wyspy, przylegającej do naszego hotelu, wydał nam się idealnym sposobem na spędzenie przedpołudnia. Wcześniej, poranny połów z rybakami pięknie rozpoczął dzień. A kolejny poranek wymusił objazd wyspy motorowerem. Ciało zostało więc trochę oszukane, ale w końcu swój dzień, a może i półtora dnia lenistwa w prezencie otrzymało.

Kiedy myślimy o Pangkor mamy w pamięci połowy z rybakami. Mężczyźni ci, bo to męska praca, zarzucają sieci na dużym akwenie. Wciągają je na brzeg siłą mięśni, wspomagając się silnikiem swej niewielkiej łódki. Połów zwykle przynosi efekty w postaci złowionych ryb i krabów, ale by przeżyć muszą tą procedurę wykonać kilkukrotnie. Morze bowiem nie oferuje takiego bogactwa jak lat temu dwadzieścia, czy trzydzieści. Dla tych prostych ludzi codzienna praca nie jest źródłem satysfakcji, ale koniecznością.
  


Chętnie jednak reagują na wyrazy sympatii ze strony nielicznych tu turystów odwzajemniając radość.


Naszymi codziennymi towarzyszami były też okoliczne zwierzęta. Bliskość tropikalnego lasu sprawiała, że chętnie przylatywały  hornbile.


Wiedziały, kiedy pojawi się pożywienie i z dokładnością do minuty odwiedzały nas rano oraz późnym popołudniem. Ptaki miały konkurencję w postaci małp, które oprócz poszukiwania jedzenia próbowały myszkować po hotelowych pomieszczeniach.


Dlatego też bezwzględnie zalecano zamykanie okien.
A sama wyspa?
Ruszamy w drogę skuterem. Mijamy plażę z naszą ulubioną restauracją. W sezonie rozmnażają się tu żółwie, choć nie w takiej ilości jak kiedyś.


Kawałek dalej trafiamy na ruiny powstałego w 1670 roku holenderskiego fortu. To Kota Belanda.


Miał bronić wyspę przed agresją Anglików. Dwadzieścia lat później został zaatakowany przez Malajów, którzy wymordowali załogę. Wiek później przejęli go Anglicy.


Ludzie mieszkają w prostych chałupach, często zbudowanych na palach, z łodziami zacumowanymi nieopodal.


Ich źródłem zarobku są świeże ryby, ale też suszone anchovies w różnych rozmiarach, które można kupić na każdym kroku. Czekają na klientów w ogromnych worach. 


Pangkor Town to miasteczko, nie różniące się od innych wiosek wyspy. Tyle, że więcej tu domów, sklepów, a i bank, czy pocztę znaleźć można.






Zobaczyliśmy też robale przeznaczone do konsumpcji. Miejska alternatywa dla ryby...







Kawałek dalej w Sungai Pinang Besar trafiamy na taoistyczną świątynię.


Zbudowana u podnóża Pangkor Hill gromadzi lokalnych wyznawców.


W ogrodzie zauważamy miniaturową replikę Wielkiego Muru. Chińska tęsknota za kontynentalną wielkością...


Następnie spotykamy świątynię, zapraszającą wyznawców hinduizmu.


Zgłodniali znajdujemy niewielką knajpkę, gdzie dostajemy makaron z krewetkami. Oczywiście robiony przy nas na świeżo.


Na żądnych deseru czekają świeżo zerwane duriany i rambutany.


Powrót do hotelu skutkuje ponownym zanurzeniem się w basenie


i obserwacją pojawiających się na kolację hornbili.


Czas opuścić raj. Nie marudzimy jednak, bo co prawda ciało znów przytłoczy plecak, zapach spalin, podmuch gorąca i wilgoci, ale odwiedzimy kulinarny raj. O tym jednak innym razem.

15 komentarzy:

  1. Ten mały krab mnie rozczulił :) Z kolei widok basenu niebiański... Tylko po co ludzie jedzą robale? Brrr..
    :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu-te robale to naturalne chipsy ;D a krab wcale nie był mały i ciężko pracował co widać na zdjęciu nad nim :) pozdrawiamy

      Usuń
  2. o matko, faktycznie jak w raju :) Cudownie tam jest. Dobrze, że chociaż z Wami mogę pozwiedzać cuda świata.
    Curry nigdy nie jadłam i jakoś nie mam odwagi spróbować

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Curry to trochę inne smaki niż w kuchni europejskiej ze względu na przyprawy, ale jak dla nas to pyszne danie :) Cieszymy się z Twoich odwiedzin, pozdrawiamy

      Usuń
  3. Bardzo lubię curry,ryby również.
    Przepis wypróbuję.
    Piękne zdjęcia z Malezji,mnie się tam również podobało.
    Serdecznie pozdrawiam-)
    I.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy za odwiedziny, jak zrobisz curry to daj znać czy Ci smakowało :) pozdrawiamy

      Usuń
  4. Och, takie przepiękne krajobrazy mi to pokazujecie, kiedy w Polsce są przymrozki...dziękuję, od razu zrobiło mi się gorąco :) Świetne zdjęcia, zazdroszczę umiejętności dokumentowania podróży. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zuziu-miejmy nadzieję , że z tym dokumentowaniem to z czasem będzie tylko lepiej :) pozdrawiamy serdecznie

      Usuń
  5. Ale niesamowita podróż! Każde miejsce potraficie tak zarekomendować, że chciałabym wybrać się już natychmiast... A ryba smakowita, ciekawa jestem smaku w takiej bogatej przyprawowej kompozycji. pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dania z kuchni azjatyckich to najczęściej proste potrawy, które dzięki odpowiedniej kompozycji przypraw stają się wyjątkowym doznaniem dla podniebienia. Warto czasem przypomnieć sobie te smaki w domu, choć na miejscu zawsze robią bardziej niepowtarzalne wrażenie :) pozdrawiamy serdecznie

      Usuń
  6. Curry my love!
    Piękne wspomnienia.
    Duriany jadaliśmy na plaży, z dala od hotelu,bo zakaz...
    Mam jeszcze suszone.

    OdpowiedzUsuń
  7. Przywolaliscie wspomnienia z innej malezyjskiej wyspy Langkawi, poczulam znowu smak curry i zapach owocow.
    Z naszego pobytu najbardziej tkwily mi w pamieci pracowite malenkie kraby, ktorych masa byla wieczorem na plazach:)
    Pozdrowienia
    Grazyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło nam Grażynko :) Bardzo mile wspominamy ten kraj :) Byliśmy jeszcze na innej wyspie-Penang, ale to już zupełnie inny charakter :) pozdrawiamy

      Usuń
  8. I Danie i zdjęcia wspaniałe :) przez moment poczułam się jak w raju :D

    OdpowiedzUsuń