Urok szkockich dolin - Dolina Łez, Glen Coe.

Wspominamy, no właśnie, jedną z najpiękniejszych...

Są takie dwie szkockie doliny, które darzymy wyjątkową atencją. Dziś kolej na Glen Coe, czyli Dolinę Łez. O Glen Affric pisaliśmy ostatnio. Porównanie ich to jak konkurs między Miss Świata, a Żoną. Tą pierwszą podziwiasz przez chwilę, z tą drugą chcesz spędzić resztę życia. Nawet jak będziesz chwalił uroki Glen Coe, to u bram Glen Affric zbudujesz dom. Glen Coe jest wielce spektakularna, Glen Affric uroczo piękna, duchowo bliska. Starczy porównań.

Nie ma wątpliwości, że Glen Coe zachwyci każdego. Wyrastające z ziemi szczyty, mieniące się różnymi kolorami, urozmaicające krajobraz rzeczki i wodospady definiują piękno tego dzikiego rejonu. Ale i turystów tam sporo, choć my mieliśmy szczęście być prawie sami.

Trafiliśmy tam po południu. Mieliśmy zaledwie kilka godzin, by powędrować, zatrzymać się, delektować urokami doliny. Popołudniowe słońce rozświetlało zielono-wrzosowy krajobraz, a cisza pomogła w jego kontemplacji.


Glen Coe zajmuje 57 kilometrów kwadratowych. Znajduje się tu osiem Munros, czyli szczytów sięgających trzech tysięcy stóp. Dolina wraz z okalającymi ją górami powstała jakieś 420 milionów lat temu w wyniku ogromnej erupcji wulkanu. Dzisiejszy kształt doliny i gór jest wynikiem przechodzącego 10 tysięcy lat temu lodowca, który uformował gigantyczne "kopce" i wyrzeźbił w skałach najdziwniejsze kształty.


My nie mieliśmy planów wspinania się na szczyty. Skupiliśmy się na wędrówce szlakiem w dolinie, mając wokół siebie perspektywę okolicznych gór. Czas nie był naszym sprzymierzeńcem, pogoda - jak najbardziej. Przed nami An Torr Woods i Signal Rock. Poszliśmy ścieżką wzdłuż szlaku, który mimo że płaski odkrywał przed nami spektakularne widoki.


Te zmieniały się co chwilę, ale ich wspólną cechą była zieleń traw, purpura wrzosów, szarość skał, błękit nieba i biel chmur.  Pomijam dziesiątki odcieni tych kolorów, które tworzyły obraz niczym malowany przez impresjonistę.


Pustka i dramatyzm tych krajobrazów przywołuje również wyjątkową historię. Masakrę z Glen Coe. Otóż 13 lutego 1692 roku o świcie rządowe wojsko pod dowództwem Roberta z klanu Campbellów wykorzystały gościnność klanu MacDonaldów mordując 38 osób, w tym kobiety i dzieci. Honor nakazywał ugościć nawet wroga. Wróg tego nie docenił. Wielu z klanu MacDonaldów uciekło w góry, gdzie część nie przeżyła skrajnie zimowych warunków.  A wszystko odbyło się na rozkaz Williama III, władcy Anglii i Irlandii.


Szlak biegnie dalej. Przemieszczamy się kawałek samochodem, po czym wchodzimy na kolejną ścieżkę. Kolor zieleni zniewala choć to końcówka lata, ale do tego w Szkocji zdążyliśmy się już przyzwyczaić.


Oto dwie z Trzech Sióstr (Three Sisters), czyli trzech szczytów tworzących spektakularny górski łańcuch. Za nimi kryje się najwyższy szczyt Glen Coe, Bidean nam Bian o wysokości 1150m n.p.m. Te góry nie porażają wysokością, ale zmienne warunki w Szkocji sprawiają, że nie są tak łatwe do zdobycia.


Pustka i przestrzeń sprzyja dzikim zwierzętom. Nie trudno spotkać tu jelenie, a nad głową spostrzec sokoły i orły.


Wodospad Glen Coe to strumień spadający kilkanaście metrów w dół. Na pewno w trakcie deszczu wygląda bardziej dramatycznie, ale dla nas dobra pogoda jest lepszą alternatywą. Pojęcie tłumu w Szkocji definiuje tych kilka, czy kilkanaście osób przyglądających się wodospadowi z innej niż my perspektywy. Kontemplujemy szum wody, robimy zdjęcie i udajemy się dalej...


... mijając kolejne zielone połacie równiny i szare skały na tle zachmurzonego już nieba. Słońce jest w odwrocie, bo oto nastało późne popołudnie.


Wreszcie docieramy do Buachaille Etive Mor. To tu pionierzy Szkockich wspinaczy wyznaczali nowe drogi by zdobyć ten niepozorny szczyt. Strome podejście i bagniste zejście wymagają doświadczenia. Zimą zaś bez czekana, raków i umiejętności amator niewiele zdziała. Nam pozostaje udowodnić, że jest to jeden z najczęściej fotografowanych szczytów.


Poniższe zdjęcie dowodzi, że oprócz góry sama okolica warta jest podziwu. Oto łąka, kwiaty i dolina ciągnąca się w dal. 


Charles Dickens nazwał tą okolicę cmentarzyskiem gigantów. Coś jest w tym określeniu.


Pobyt w Glen Coe był dla nas krótką, bo zaledwie kilkugodzinną wycieczką. Podtrzymał w nas przekonanie o pięknie szkockich krajobrazów, ale też przekonał, że na pewno tu wrócimy. I choć w Glen Coe spędzimy pewnie co najmniej dobę, to nie zapomnimy o Glen Affric, naszej wyjątkowej, duchowej przystani.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz