Dwudniowy trekking w górach Drakensberg - Royal Natal National Park.
listopada 03, 2013
/
13
Po ponad czterogodzinnej podróży z wybrzeża dojeżdżamy do Amphitheatre Lodge & Backpackers położonego w pobliżu przełęczy Oliviershoek na wysokości 1800 m n.p.m. Zdecydowanie bardziej "backpackers" niż "lodge", ale czy to ważne jeśli lekko pofałdowany zielony płaskowyż otoczony przez góry wygląda jak z bajki.
Jesteśmy w North Drakensberg, północnej części Gór Smoczych w Republice Południowej Afryki. Wita nas właściciel, Adrian, który oprowadza po terenie złożonym z parterowych domków, chat, ogrodu i basenu.
Godzinę później siedzę już w jeepie i jadę kilkanaście kilometrów dalej do Royal Natal National Park. Pogoda jest piękna – 25 stopni, świeci słońce. Mijam niewielkie wioski murzyńskie. Dzieci wracające ze szkoły wesoło machają rękami w geście pozdrowienia. Mam do dyspozycji kilka godzin, po których ponownie pojawi się kierowca.
Ruszam przed siebie, najpierw wzdłuż rzeki, potem w górę do cascades, gdzie ze skalnych progów spływa w dół woda. To niezła okazja by się trochę ochłodzić w cieniu grafitowych skał.
Idę dalej dochodząc do Lookout Point, z którego roztacza się piękna panorama okolicznych szczytów.
Jeszcze dalej znajduje się Tiger Falls, czyli niewielki wodospad, który ponownie daje szansę wytchnienia i trochę chłodu.
Jesteśmy na 2000 m n.p.m., ale późne lato nie daje zapomnieć, że to Afryka. Widoki po drodze są spektakularne, skaliste szczyty o różnych kształtach, często przypominających chaty Zulusów i dywany zieleni tak soczystej, jakby codziennie pielęgnował je niewidzialny ogrodnik. Las, pola, kwiaty - natura w pełnym rozkwicie.
Z Tiger Falls robię pętlę, chcąc wrócić inną drogą do biura rezerwatu. Po chwili wychodzę z lasu i moim oczom ukazuje się On, Amfiteatr, pięciokilometrowej długości urwisko opadające ponad kilometr w dół.
To jeden z najbardziej spektakularnych klifów na ziemi. To stąd spływa wąska struga wodospadu Tugela, drugiego najwyższego na świecie. Górski grzbiet spowity jest przez kłęby chmur dodające mu powagi i grozy. Dziś oglądam go z dołu, zaś jutro, mam nadzieję, będę tańczył na jego szczycie.
Podejście było dość ciężkie, zejście to czysta przyjemność. Widoki zielonych dywanów w popołudniowym słońcu zachwycają i pozwalają na chwilę błogiego relaksu.
Późnym popołudniem pojawiam się na parkingu, po czym wracam do bazy, zahaczając po drodze o „Rainbow Shopping Centre”. Inny wymiar naszego supermarketu.
Dzień ma się ku końcowi. Słońce zachodzi za odległe góry.
Kolejnego dnia pożywne śniadanie z płatków z mlekiem i tostów z pomidorem z wild herb peri-peri daje dość energii na dzisiejszy, znacznie bardziej wymagający trekking. Do wejścia na szlak jedziemy przez Little Switzerland, krainę jezior i zielonych gór z największą w RPA zaporą wodną.
Wchodzimy na teren parku narodowego zaczynając wspinaczkę. Pogoda nie sprzyja, jest co prawda ciepło, ale góry toną w chmurach i siąpi drobna mżawka. Niewiele będzie dziś widać. Idziemy szlakiem przez las, zaczynamy trawers zboczem, by po nieco ponad godzinie rozpocząć wspinaczkę stromym żlebem. To najbardziej wymagający i męczący fragment, który ciągnie się przez dobre pół godziny. W końcu wychodzimy na rozległy i płaski szczyt Amfiteatru. Jesteśmy na wysokości 3050 m n.p.m. Naprzeciw, jakby na wyciągnięcie ręki widoczny jest Sentinel, czyli Wartownik - naga ściana bazaltowa górująca 150 metrów nad Amfiteatrem. Pomiędzy nimi kilometrowa przepaść.
Siadam na progu zbocza, mając świadomość małości człowieka w obliczu potęgi natury.
Szkoda, że jesteśmy w chmurach, bo o widokach innych szczytów Drakensbergu i doliny Royal Natal można dziś tylko pomarzyć. Pogoda szybko się zmienia i oto za chwilę wychodzi słońce, powodując, że znajdujemy się nagle między błękitnym niebem, a dywanem z białych chmur.
Ruszamy dalej dochodząc do rzeki i niecki z krystaliczną wodą utworzonej tuż przed wodospadem. Można się tu ochłodzić po trudach wspinaczki, ale choć woda nie jest zbyt zimna nikt nie odważa się zanurzyć. Przed nami bowiem powrót przez chmury, gdzie zbyt ciepło nie będzie.
Ze szczytu spływa wąski strumień - to Tugela Falls, który opadając 948 metrów w dół rozbija się o ściany skalne. Dalej rzeka Tugela wędruje do Oceanu Indyjskiego. Oto drugi najwyższy wodospad na świecie. To jednak możemy sobie tylko wyobrazić widząc strugę wody niknącą w otchłani.
Odpoczywamy konsumując nasz lunch, delektujemy się ciszą i wychodzącymi z chmur widokami okolicznych skalnych ścian.
Czeka nas jeszcze powrót, tym razem inną drogą. Dochodzimy do łańcuchowych drabin niknących we mgle kilkadziesiąt metrów niżej.
Najpierw jedno, potem kolejne zejście, odpoczynek na skalnym progu i w końcu uczucie przerażenia mija.
Potem już tylko droga powrotna w chmurach do samochodu, ucieczka przed burzą, przyjemne uczucie zmęczenia i niemała satysfakcja ze zdobycia trzytysięcznika.
Niesamowite zdjęcia i widoki !!!
OdpowiedzUsuńChyba jednak bym się nie odważyła zejść po tej drabince... ;)
Cudownie napisane....cudowne widoki... bardzo ciekawy przepis, Dziekuje Wam KOchani :)
OdpowiedzUsuńJa bym po tej drabince nie zeszła, o nie! ;)
OdpowiedzUsuńCudowna podróż, widoki, wszystko :)
I kolejny raz miałam cudowną podróż. Piotrze, jak zobaczyłam gdzie Ty siedzisz, to od razu kolana jak z waty mi sie zrobiły. Mam okropny lęk wysokości. Te drabinki (czy jak to się tam nazywa) też mnie przeraziły. Cała reszta cudowna.
OdpowiedzUsuńI przepis też mi się bardzo podoba
Dziekuję wszystkim za odwiedziny. Gorąco polecam Royal Natal jako miejsce o nieskończonych możliwościach penetracji w czasie wędrówek dziesiątkiem szlaków. Nie trzeba od razu porywać się na Amfiteatr, czy znacznie trudniejsze wejście na Sentinel, czyli górę, którą widać naprzeciwko. A drabiny ... cóż ... mogłem zejść, albo nocować. Wybrałem to pierwsze.
OdpowiedzUsuńBobotie szczerze poolecam jako danie naprawdę proste, a jednocześnie złożone smakowo. Jeśli nie macie wołowiny, czy jagnięciny dobrej jakości mielone wieprzowo-wołowe spokojnie je zastąpi.
Gratuluje wyprawy:)Widzialam film dokumentalny z wejscia po tych drabinach - widoki za pewne warte zachodu, ale trzeba byc bardzo wytrzymalym:) Podziwiam:)
OdpowiedzUsuńPrzepis bardzo mi sie podoba, wlasnie ze wzgledu na swa prostote.
Pozdrawiam:)
Grazyna
Dziękujemy Grażynko, pozdrawiamy :)
UsuńJestem pewna, ze nikt by mnie niestety nie namowil na wspinanie sie po tych drabinkach... Podziwiam Malgosiu! Niesamowita wyprawa :)
OdpowiedzUsuńO boboti bardzo czesto wspominaja moi uczniowie, dla nich to faktycznie cos jak nasz bigos ;)
Usciski Malgosiu!
(ps. wyslalam maila... a nawet dwa ;))
Dziękujemy Beo :) uściski :)
UsuńKurcze marchewka i jabłko u mnie odpadają, a przepis mi się bardzo podoba. Czy różne wersje oznaczają, że można je zastąpić i dalej to będzie bobotie? Tylko czym? Muszę pomyśleć, poszperać, bo mnie zachęciliście.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię oglądać Wasze zdjęcia i czytać o miejscach, które odwiedziliście. Sama nie wiem, czy to nie masochizm. Są zachwycające, wzbudzają tęsknotę za tym, by wybrać się na wyprawę i potem trzeba z tą tęsknotą sobie radzić...
Umarłabym ze strachu, ale drabinkę pokonała :).
Pozdrowienia
Tarzynko-możesz zrezygnować z tych składników. Może użyj selera ? Ważne są przyprawy...bo one nadają smak boboti. Dziękujemy za odwiedziny i cieszymy się , że tu zaglądasz :)
Usuńprzepiękne miejsca!
OdpowiedzUsuńmiło, że podobało Ci się :)
Usuń