O Lesotho i nielegalnej wizycie w zapomnianym królestwie. Kulinarnie proste jedzenie - pap z chakalaką.
listopada 16, 2013
/
18
Czy zdarzyło się komuś z Was przekraczać granicę
nielegalnie? Jeśli nie to posłuchajcie tej opowieści.
Jest w Afryce kraj, jak inne, wymagający wizy wjazdowej. Jest w tym kraju jedno przejście graniczne, gdzie nie uświadczy się urzędnika imigracyjnego. Przejście, które jest, ale nie ma go na mapie, bo nie ma go na liście tych oficjalnych.
Jest w Afryce kraj, jak inne, wymagający wizy wjazdowej. Jest w tym kraju jedno przejście graniczne, gdzie nie uświadczy się urzędnika imigracyjnego. Przejście, które jest, ale nie ma go na mapie, bo nie ma go na liście tych oficjalnych.
Panuje tu monarchia konstytucyjna. Głową państwa jest król, a jego funkcja jest dziedziczna. Syn dziedziczy insygnia władzy po ojcu. Ale tutaj sprawujący władzę ojciec utracił ją na rzecz syna, po czym ponownie przejął po nim schedę, a kiedy uległ śmiertelnemu wypadkowi, syn znów zasiadł na tronie. Afryka... Może to dziwne, ale zawsze znajdą się jakieś logiczne przesłanki, by uzasadnić taką kolej rzeczy. Władza ustawodawcza należy do dwuizbowego parlamentu wybieranego spośród członków wielu partii politycznych. No i żyją sobie tak król i premier, żyje też dwumilionowa populacja, którą prawie w całości reprezentuje lud Sotho, potomkowie Basuto.
Lesotho jest jedynym krajem na świecie położonym w całości powyżej 1000 m n.p.m. To również najbardziej na południe wysunięty kraj bez dostępu do morza. Prawie wszystko w Lesotho jest nie takie. Kraj ma najniższy poziom analfabetyzmu w Afryce. Mało tego, inaczej niż gdzie indziej kobiety wśród analfabetów stanowią mniejszą część niż mężczyźni.
Ale jest też ciemna strona. 40% ludności żyje poniżej ustalonej przez Bank Światowy granicy biedy,
która oznacza dochód w wysokości 1,25$ dziennie. 50% kobiet żyjących w strefach
miejskich ma HIV. 61% stwierdziło, że używano w stosunku do nich seksualnej
przemocy. 16% jest regularnie bita przez partnerów. Co szósta! W Lesotho jest
najwyższy poziom gwałtów na świecie, około setki na sto tysięcy. Osoby
niepełnosprawne, które nie mogą liczyć na pomoc państwa stanowią 4% populacji.
Można by cytować dalej, ale starczy tej ponurej statystyki.
W Lesotho ludzie są biedni, lecz wielu z nich jest szczęśliwych. Widziałem na własne oczy.
Jesteśmy w najbardziej na północ wysuniętym krańcu Lesotho. Do granicy dojeżdżamy szutrową drogą, którą w końcu dzieli płot i uchylona brama, która zaprasza nas bez stosownych dokumentów na teren nieznanego królestwa. Brama stanowi też mityczne przejście dla dziesiątek kobiet idących z górskich osad Lesotho w kierunku RPA.
Zwykle tego samego dnia wracają z ogromnymi tobołami na głowach. Wędrują pieszo do granicy, po czym zdezelowanym busem, albo na pace ciężarówki jadą do miasteczka Phuthaditjhaba w regionie QwaQwa. Zaopatrują swoje rodziny i sąsiadów w deficytowe produkty, zarabiając przy okazji na handlu. Ciężka wędrówka opłaci się, bo w okolicy sklepów nie ma. Może znajdzie się jakiś co kilkanaście, czy kilkadziesiąt kilometrów, ale nie oferuje zbyt wiele poza tym, co można kupić lub raczej wymienić w jednej z chat u lokalnych mieszkańców.
Droga wije się na wysokości około 2000 metrów n.p.m. Otaczają nas zielone góry ze skalistymi wierzchołkami sięgającymi 3000 metrów. Mijamy okrągłe, biednie wyglądające chaty. Telepiemy się wypaczoną, piaskową drogą to w górę, to w dół. Choć za nami unosi się suchy pył, przed nami wyłaniają się widoki fantastycznych zielonych wzgórz i dolin.
Co jakiś czas na stoku góry widzimy tradycyjnie ubranego, owiniętego w coś przypominającego koc pasterza. Czasem nosi charakterystyczną czapkę-kominiarkę, innym razem czapkę z pomponem.
Jedni idą pieszo poganiając bydło lub owce, inni na koniu przypominają nomadów poszukujących właściwego miejsca na nocleg. Ich stada składają się zwykle z kilku lub kilkunastu zwierząt. W odludnych miejscach spotyka się pojedynczych ludzi, którzy nie wiadomo skąd przyszli i dokąd idą. Na widok aparatu fotograficznego szybko kryją się za skałkami lub wśród dzikiej roślinności. Zrobić im zdjęcie oznacza posiąść ich duszę.
Zatrzymujemy się w niewielkiej wiosce. Dzieci biegną za nami
machając przyjaźnie na powitanie. Kiedy jednak staramy się zagaić stają
onieśmielone, wstydliwie się uśmiechając.
Potrzeba czasu, by oswoiły się z nieznajomymi, białymi twarzami. Pomaga w tym widok aparatu i możliwość zobaczenia swojego zdjęcia na kolorowym ekranie. Reakcja zgoła inna niż u dorosłych samotników.
Życie toczy się leniwie, a mieszkańcy zajmują się codziennymi sprawami: uprawą, doglądaniem zwierząt, praniem, sprzątaniem, przygotowaniem posiłku. Rytm dnia wyznacza wschód i zachód słońca, a jego intensywność - sama natura. Trudno, żeby było inaczej jeśli w wiosce nie ma prądu ani jakiejkolwiek infrastruktury. Przepraszam … jest studnia i pompa.
Jest też szkoła, czyli barak składający się z jednej izby. W niej trzy tablice, naprzeciwko których stoi po kilka prostych ławek. Jeden nauczyciel uczy jednocześnie trzy klasy. Dzieciaki często nawzajem się przekrzykują. Przez otwarte okna zaglądają ciekawskie maluchy, nie mogąc się pewnie doczekać kiedy spotka je ten przywilej.
Ruszamy w góry na kilkugodzinny trekking. Wspinając się spoglądamy w dół na porozrzucane gdzieniegdzie okrągłe chatynki pokryte strzechą. Po wyczerpującym podejściu zatrzymujemy się na piknik pod wiszącą skałą. Wyryte są w niej ledwo zachowane obrazy sprzed kilku tysięcy lat przedstawiające sceny polowań. Autorami są nomadowie z plemienia San, polujący na zwierzynę i zasiedlający te tereny przed wiekami.
Wsłuchujemy się w fascynującą opowieść nauczyciela, naszego przewodnika, o życiu okolicznych mieszkańców utrzymujących się z hodowli i rolnictwa. Jest późne lato, więc temperatura przekracza 20 stopni, choć nocą spadnie do kilkunastu, czasem nawet do kilku. Jest zgoła inaczej niż zimą, kiedy temperatury są ujemne, a okolicę przykrywa warstwa śniegu.
Udajemy się do kolejnej wioski by poznać siedemdziesięcioletnią Sangomę czyli tutejszą „witch doctor”. Sangoma jest osobą posiadającą wiedzę medyczną przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Posiada też dar nawiązywania łączności z duchami zmarłych, bo w jej przeświadczeniu ich brak lub złe z nimi kontakty przynoszą fizyczne i psychiczne choroby. Umiejętności te pozwalają zdobyć zaufanie i szacunek lokalnej społeczności. Ludzie często pokonują wiele kilometrów szukając u niej pomocy, za co płacą własną walutą - żywą kurą, jajkami czy kawałkiem baraniego mięsa. Siedzimy w jej okrągłej chacie, którą w nocy będzie dzielić z mężem i dwójką dzieci. Pozostała ósemka usamodzielniła się, obdarzając ją dobrodziejstwem trzydziestu wnuków. Bardzo oszczędnie odpowiada na nieśmiało zadawane przez nas pytania, tłumaczone na język sotho przez „naszego” nauczyciela, jedynego łącznika z tubylcami. Bije od niej siła ludowej mądrości i spokój, a jednocześnie niespotykana charyzma.
W kolejnej wiosce zaglądamy do jednego z gospodarstw posilając się daniem z grubo mielonej mąki kukurydzianej. To pap lub papa, czyli podstawa tutejszej diety. Jemy je z ugotowanym dzikim szpinakiem. Alternatywą jest sos ugotowany na bazie warzyw sezonowych: cebuli, marchewki, fasoli, czasem pomidorów. W bardziej ucywilizowanych miejscach Lesotho można poczuć w nim wyraźną nutę curry i ostrość chili. Drogie mięso konsumuje się tylko na specjalne okazje.
Posiłek jest tu potrzebą, niekoniecznie przyjemnością. Nasze danie przygotowane w dwóch misach jemy rękami bez talerzy i sztućców. Tak się tu jada. Wracamy do wioski ze szkołą, gdzie zostawiamy naszego nauczyciela-przewodnika. Zajęcia szkolne skończyły się, a sala lekcyjna zamieniła się w świetlicę, gdzie dzieci z krewnymi z wioski śpiewają pieśni, miarowo kołysząc się do rytmu. My zaś podziwiamy ich zaangażowanie, czerpiąc radość z faktu, że nikt nie spieszy się do centrum handlowego, czy na włóczęgę po mieście.
Lesotho to kraj nieodkryty i tajemniczy, zwłaszcza niektóre rejony do których dojazd jest bardzo ograniczony. Jego północno-wschodnia część, którą odwiedziliśmy jest zupełnie odcięta od cywilizacji. Brak tu hoteli, sklepów, restauracji, czy irytujących stoisk z pamiątkami. Brak też dróg, poza szutrowymi, wyboistymi traktami. Od reszty kraju rejon ten oddzielają wysokie góry. Trudno opisać wszystkie widoki, zdarzenia i emocje związane z pobytem w tej okolicy. Pozostaje tylko świadomość, że człowiek „dotyka” czegoś co najprawdopodobniej zniknie z powierzchni ziemi ze względu na postępującą globalizację i komercjalizację. Fakt spotkania z tymi ludźmi i delektowania się ich codziennym życiem jest przeżyciem niezwykle inspirującym. Na całej trasie nie spotkaliśmy ani jednego turysty. Nikogo.
Będąc w takim miejscu człowiek zaczyna się na nowo zastanawiać nad wartościami i priorytetami. Od tych prostych ludzi, którzy w trudach codziennego życia, wśród nieskażonej cywilizacją natury potrafią odnaleźć radość życia, możemy się wiele nauczyć.
Kiedy głodniejemy i wspominamy Lesotho natychmiast przychodzi na myśl:
PAP Z CHAKALAKĄ
na pap:
kaszka kukurydziana
woda
sól
na chakalaka:
2 ząbki czosnku
mała cebula
duży pomidor
papryka
mała marchewka
papryczka chili
biała fasola
pół łyżeczki curry
sól do smaku
olej
Sposób przygotowania:
Zagotować trzy części wody z solą, wsypać do niej jedną część kaszki kukurydzianej. Gotować przez kilka minut mieszając, do momentu aż woda zostanie całkowicie wchłonięta, a danie osiągnie lepką i zwartą konsystencję.
Czosnek posiekać drobno, cebulę pokroić. Na oleju zeszklić czosnek z cebulą dodając curry. Dodać paprykę pokrojoną w słupki, startą na tarce warzywnej marchewkę, posiekany pomidor bez skóry. Doprawić solą do smaku. Dusić przez około 15 minut. Przed podaniem dodać białą fasolę (użyliśmy konserwowej z puszki).
Smacznego.
Niesamowita podróż. Niesamowity kraj. Wspaniałe jak zwykle zdjęcia.
OdpowiedzUsuńDziękujemy Krysiu :)pozdrawiamy serecznie
UsuńNiesamowite miejsce!
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Tobą co do przewartościowania własnego życia kiedy popatrzy się na takich ludzi. Ja tego doświadczałam na Cabo Verde.
Miło , że mamy podobne spostrzeżenia, pozdrawiamy serdecznie :)
UsuńZazdroszczę Wam tych podróży, odwiedzacie takie niezwykłe miejsca! :)
OdpowiedzUsuńLesotho z pewnością jest niezwykłe i odwiedzenie go było warte nawet nielegalnego przekroczenia granicy, pozdrawiamy serdecznie :)
UsuńBardzo się cieszę, że byłeś tam i tak to opowiedziałeś. Bardzo dobrze się to czyta. Piękne zdjęcia, takie słoneczne, upalne. Świetny blog na listopadowe dni :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy serdecznie i ciepło :)
UsuńWspaniala relacja. Trudno nie zgodzic sie z konkluzja. My, zyjacy w "cywilizacji" zbyt wiele w codziennym zyciu bierzemy "for granted", zapominajac jednoczesnie o zwyklej radosci.
OdpowiedzUsuńDziekuje za interesuajca wyprawe i nieskomplikowany przepis, ktory jestem w stanie wykorzystac:)
Pozdrowienia:)
Grazyna
Dziękujemy Grażynko, przepis jest prosty jak samo danie :) Pozdrawiamy serdecznie
OdpowiedzUsuńPrzez parę dni byłam "poza blogosferą" ... Małgosiu i Piotrze, jakże miło jest do Was zajrzeć i wybrać się w kolejną niezwykłą podróż :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam poznawać świat widziany Waszymi oczami :)
Dziękujemy Aniu za odwiedziny i ciepłe słowa...teraz my trochę wypadliśmy z rytmu, ale mamy zamiar nadrobić to :) pozdrawiamy
UsuńNiesamowite są te ich domy
OdpowiedzUsuńDziękujemy za odwiedziny :)
UsuńMój J. był w Lesotho przy okazji podróży po Afryce Południowej.
OdpowiedzUsuńPoznał ten lud ciekawy i prosty.
Ale takiej potrawy, a raczej przepisu mi nie przywiózł.
Skorzystam z Waszego.
Pozdrowienia!
Dziękujemy Amber :) pozdrawiamy
UsuńUff, wreszcie znalazłam czas by do Was zajrzeć. Jak zwykle ciekawie i inspirująco. Pisanie o wspaniałych zdjęciach jest oczywistością :). Bardzo lubię tu do Was zaglądać i czytać o Waszych wyprawach.
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy Cię Tarzynko i zapraszamy nieustająco :)
Usuń